niedziela, 26 lutego 2012

Chapter I

To opowiadanie było już wcześniej publikowane na onetowskim blogu. Niestety z przyczyn osobistych, byłam zmuszona przenieść twór na inny adres. Ot, link wpadł w nieodpowiednie łapki.
Jako że część z was mogła już wcześniej mieć z tym bazgrołem styczność (w co wątpię, bo blog nie cieszył się popularnością), do rozdziału piątego, będę zamieszczać notki co trzy dni.
No, tyle, jeśli chodzi o sprawy organizacyjne. A teraz nowym czytelnikom życzę: itadakimasu  :3


Potarłem nos u nasady i nabrałem powietrza do płuc, by móc zamaszyście westchnąć. Poprawiłem zsuwające się z uszu słuchawki i pochyliłem się nad stertą papierów, które wisiały nad moją głową niczym kat. Musiałem przeciwstawić się złemu samopoczuciu i wziąć się do roboty, bo ostatecznie zobowiązałem się wykonać przydzielone mi zadanie w terminie krótszym, niż przewidziany. Kto by pomyślał, że rola przewodniczącego w szkolnym kółku literackim okaże się taka trudna?
No one will ever change this animal I have become.*
Przygryzłem końcówkę pióra i przymknąłem powieki, wsłuchując się w tekst piosenki. Głos Adama może i dodawał swojego rodzaju motywacji, ale z pewnością odbierał mi resztki zdrowego rozsądku. I chyba wyłącznie pogłębiał mojego wewnętrznego buntownika, który teraz założył ręce na piersi i jednoznacznie stwierdził, że nie zamierza babrać się w odmętach granatowego atramentu.
Chcę czy nie, dzisiaj z pewnością nie uda mi się osiągnąć zamierzanego efektu.
Odrzuciłem narzędzie do pisania i opadłem na łóżko, uderzając boleśnie potylicą o gryf mojej gitary. Przesunąłem nieco instrument i wygodniej ułożony, uchyliłem usta, by wydobyć z nich kolejne słowa piosenki.
So when weakness turns my ego up. I know you'll count on the me from yesterday.**
Uniosłem kąciki ust w nieco kpiącym uśmieszku, a następnie przełknąłem rodzącą się w moim gardle gulę.
Zawsze, gdy słuchałem muzyki miałem wrażenie, że wokaliści wyśpiewują moje problemy. To dawało mi siłę, pozwalało wierzyć, że nie jestem jedynym, który boryka się w buzującymi hormonami. Do czasu. Teraz, słuchając danych utworów, odnosiłem wrażenie, że wszyscy chcą mi zrobić na złość. Kopnąć w piszczel i pokazać: "Hej, nie jesteś taki wyjątkowy, jak ci się wydaje! Ba, jesteś niewarty uwagi innych, ponieważ twoje szare, smutne ja, nie jest w stanie zainteresować ważniejszych jednostek". Drań, dupek, egoista... Można by tak wyliczać do znudzenia. Nawet ja byłem w stanie dostrzec w sobie cechy, które tak straszliwie odrzucały ode mnie innych ludzi. Dlaczego zatem nie starałem się tego w najmniejszym stopniu zmienić? To doskonałe pytanie! Aby na nie odpowiedzieć, należałoby cofnąć się kilkanaście lat wstecz. Do czasów, w których byłem jeszcze w stanie szczerze się uśmiechać. To wtedy żyłem pełnią życia, w ciele niewinnego i bezbronnego ośmiolatka. Czego dziecko w tym wieku może chcieć aniżeli kochającej rodziny i przyjaciół, którzy byliby w stanie zabić irytującą nudę? Oh, jedyna tragedia, jaka może przytrafić się dziecku w takowym wieku może być spowodowana brakiem kompana do zabawy w dzielnych ninja. Bo wtedy wszystko jest takie proste... Chcesz być samurajem, pod którego kataną drżą nawet najwięksi wojownicy? Proszę bardzo! Wystarczy tylko pierwszy lepszy kijek i odrobina wyobraźni. Szkoda, że wraz z wiekiem ludzie plączą się w większe tarapaty.
Z czasem dziecko odrzuca miałkie zabawy i zaczyna szukać autorytetu. A na kim mógłby się wzorować prosty dzieciak z wielkimi ambicjami? Na starszym bracie, otóż to!
Itachi był idealny. Miał wszystko to, czego zapragnąć mogłem ja. Uznanie ojca, wysokie stopnie w szkole, idealne wręcz savoir-vivre i talenty, które nieustannie rozwijał. Chwalony przez nauczycieli, rozpieszczany przez krewnych. Oczywiście, oczekiwania rosły, a starszy Uchiha zatracił się gdzieś pomiędzy pracą, a marzeniami, na spełnienie których już dawno utracił wszelkie nadzieje.
Kiedy już ukończyłem czternaście lat dostrzegłem paradoks w życiu swojego autorytetu: po co robić coś, co sprawia, że człowiek staje się nieszczęśliwy? Takim sposobem straciłem głębsze zainteresowanie powiązane ze swoim bratem, co nie znaczy oczywiście, że zatraciłem obrane cele. Chciałem się stać jeszcze lepszy, niż Łasic. Desperacko pragnąłem, by ojciec i mnie zauważył - pochwalił za najlepszą średnią w klasie, czy wygrany mecz mojej drużyny piłkarskiej. Chciałem po prostu, by pewnego dnia położył mi dłoń na ramieniu i przyznał, że jest ze mnie dumny. Nie zrobił tego. A potem najzwyczajniej w świecie stracił okazję.
Fugaku chorował na schizofrenię. Nikt nie zwracał na jego zachowanie większej uwagi. Póki trwał przy zdrowych zmysłach, najbliższa rodzina, w tym ja, nie przykładała większej wagi do tego, czy głowa rodziny połknęła przypisane tabletki, czy też nie. A nie brał ich od dłuższego czasu.
Pewnego dnia trening piłkarski się przedłużył, toteż ze szkoły wyszedłem dopiero w godzinach wieczornych. Gnałem na złamanie karku, by pochwalić się rodzicom z kolejnych sukcesów. Byłem taki szczęśliwy! Łudziłem się, że być może w końcu usłyszę tak upragnione słowa, wychodzące z ust rodziciela. Wiadomo czyją matką jest nadzieja, ale uparcie wierzyłem, że dopnę swego.
Nie dano mi jednak wystarczająco dużo czasu, niżbym chciał.
Stanąwszy na ganku zrzuciłem ze stóp znoszone trampki i wpadłem do mieszkania, jak gdyby nigdy nic obwieszczając, że już jestem. Odpowiedziała mi cisza. Zbyłem ją wzruszeniem ramion i udałem się do salonu, w którego progu przyszło mi zobaczyć coś, co później wszelkimi siłami starałem się wymazać z pamięci. Krew. Mnóstwo krwi. Oparłem się o ścianę, by nie upaść i drżącymi rękoma przetarłem spocone czoło. Czułem, jak krew buzuje w moich żyłach. Jak adrenalina przejmuje nade mną kontrole, niemalże zabijając we mnie resztki zdrowego rozsądku.
Na środku jasnego pokoju bezwładnie leżały dwa ciała. Należały do moich rodziców. Twarz ojca była zwrócona w moją stronę i jedyne, co byłem w stanie na niej dostrzec, to stoicki spokój. Żadnego grymasu bólu czy zaskoczenia. Nic! Kompletnie nic! Jednak nie to odbiło na mnie największe piętno. Był nim widok Itachiego, przytulającego do piersi głowę matki. Na jego policzkach kolejne łzy torowały sobie ścieżki ku dekoltowi jego czarnej koszulki, zaś jego drobne ramiona trzęsły się w spazmach, które bezlitośnie pozbawiały go resztek powietrza. Nigdy, przenigdy nie widziałem go w takim stanie. Nie płakał, a jeżeli już, robił to na osobności. Ojciec zawsze powtarzał mu, że okazywanie słabości jest oznaką tchórzostwa. "Uchiha musi budzić respekt!", mówił, zaś ja puszczałem jego słowa mimo uszu i we własnym zaciszu wyśmiewałem jego chore przekonania. Nie Itachi.
Nie mogłem się ruszyć. Strach skutecznie mnie sparaliżował, pozwalając jedynie na bezgłośne łkanie. A potem zebrałem się na odwagę i zawołałem imię brata. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z mojej obecności. Drgnął, unuisł podbródek i spojrzał na mnie swoimi czarnymi oczyma. Zawsze uważałem, że jestem jego młodszą kopią, toteż poczułem się tak, jakbym patrzył sam na... siebie.
Brat ułożył głowę matki na panelach i wstał, chwiejnym krokiem kierując się w moją stronę. Nawet nie drgnąłem, bijąc się z własnymi myślami.
Przytulił mnie, a ja dostrzegłem na jego nadgarstkach zaschnięta krew. Serce w mojej piersi kołatało, gotowe połamać mi żebra. W pierwszym odruchu chciałem uciekać. Co, jeżeli to on był zabójcą naszych rodziców? Ale potem długowłosy pogłaskał mnie po plecach i wyszeptał zwykłe w swej prostocie słowa: "będzie dobrze". A ja mu uwierzyłem.
Kilka dni później okazało się, że ojciec uległ chorobie. Najpierw zabił swoją małżonkę, a później popełnił samobójstwo. Ja zaś zamieszkałem wraz z bratem, który opiekował się mną pod bacznym okiem opieki społecznej.
Chcąc zapomnieć o tych wydarzeniach podobnie do brata puściłem się w wir zajęć. Uczyłem się, rozwijałem pasje i stroniłem od ludzi. Denerwowały mnie ich współczujące spojrzenia i - w ich mniemaniu - pokrzepiające komentarze w stylu tych, które ludzie mówią w obliczach najgorszych katastrof: "będzie dobrze". Tym razem nie uwierzyłem. Dorosłem. Skończyłem siedemnaście lat i puściłem w niepamięć szczeniackie przekonania.
Dorosłem...
Jedyną osobą, którą do siebie dopuszczałem, stał się Suigetsu. Narwany nastolatek z białymi włosami, nieludzko ostrymi zębami i fioletowymi soczewkami. Był momentami denerwujący, ale rozumiał tak proste przekazy jak: "chcę zostać sam". Kiedy padały te słowa chłopak potulnie kiwał głową, posyłał mi delikatny uśmiech i opuszczał moje mieszkanie. Wysłuchiwał moich zwierzeń, ale nikomu ich nie rozpowiadał. Tylko on znał moje prawdziwie oblicze i bynajmniej nie narzekał, kiedy ukazywałem swoje przysłowiowe pazurki. Dzielnie znosił wszelkie wyzwiska, a potem klepał mnie po ramieniu i zapewniał, że mogę na niego liczyć. Skąd biorą się tak uparci ludzie?
Zaraz po Suigetsu jest Karin i Jugo. Ta dwójka uczepiła się nas jak rzepy psiego ogona, a ja bynajmniej nie protestowałem. Lubiłem rządzić innymi, nic więc dziwnego, że stałem się liderem naszej małej grupy. W szkole trzymaliśmy się na uboczu i nikogo do siebie nie dopuszczaliśmy, toteż otoczeni aurą tajemniczości, po kilku miesiącach otrzymaliśmy mnóstwo przezwisk. Od "dziwadeł", po "shinigami", jednak pojawiło się tez takie, które wyraźnie mi się spodobało. "Hebi", w wolnym tłumaczeniu "wąż", co idealnie odzwierciedlało moją osobę. Przynajmniej tak uznała czerwonowłosa. Przebiegły, samotniczy, samowystarczalny, jadowity...
Z rozmyślań wyrwało mnie szarpnięcie za prawą rękę. Uchyliłem powieki, a zobaczywszy przed sobą uśmiechniętą twarz Karin, ściągnąłem z uszu słuchawki. O wilku mowa, pomyślałem, zanim dziewczyna rzuciła mi się na szyję. Wywróciłem oczyma i ułożywszy dłonie na jej ramionach, delikatnie ją od siebie odsunąłem. A właściwie zrzuciłem, zważywszy na to, że wciąż leżałem.
Wsparłem się na łokciach i usiadłszy po turecku, zlustrowałem twarze zebranych w moim pokoju członków Hebi. Już otwierałem usta, by zadać istotne pytanie, kiedy Suigetsu, bawiąc się moją gitarą, ubiegł mnie odpowiedzią.
 - Itachi nas wpuścił - rzucił, zahaczając opuszkami palców o struny. - Jak myślisz, zdołałbyś mnie nauczyć gry na tym cudeńku?
Wstałem, wyrwałem mu instrument i odłożyłem go w przeciwległy do białowłosego kąt.
 - Nie. Jesteś zbyt tępy - mruknąłem, rozmasowując kark. - Czego chcecie?
 - Sasuke-kun! - dziewczyna stanęła naprzeciw mnie, a potem okręciła się wokół własnej osi i wydęła policzki. - Jak wyglądam?
Uniosłem pytająco jedną brew, czym spowodowałem salwę śmiechu Suigetsu. Ten wstał, dźgnął Karin palcem w obojczyk i pokazał jej język.
 - Widzisz? Mówiłem, że nawet nie zauważy. Płać!
Czerwonowłosa zmarszczyła gniewnie nos, ale pomimo niechęci wygrzebała z kieszeni kilka drobniaków i wcisnęła je w łapę przyjaciela.
 - Założyliście się o... - nie dokończyłem, pojmując głupotę tejże sytuacji. Pokręciłem tylko głową i spojrzałem wyczekująco na milczącego Jugo. - Może chociaż ty powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi?
Rudzielec splótł palce obu dłoni i ułożył je na swoim brzuchu. Burknął coś do siebie, wyraźnie niezadowolony, a następnie zwilżył wargi i zwrócił na mnie swoją uwagę.
 - Ci tu uparli się, by wybrać się na imprezę organizowaną przez Haruno Sakurę.
Parsknąłem śmiechem - mało entuzjastycznym - a następnie zagryzłem dolną wargę.
 - Nie - rzekłem krótko, acz rzeczowo.
 - Ale Sasuuuuuke, nie daj się prosić! - Sui uwiesił się na moim ramieniu, czym jedynie naraził się na zdzielenie po głowie. - Ała!
 - Potrzebujesz chwili rozluźnienia - poparła go Karin. - Poza tym, jest piątek.
Westchnąłem męczeńsko.
 - Posiejemy trochę postrachu, zdzielimy kilku pierwszaków po łbach, a potem zmienimy nieco repertuar muzyczny i...
 - Dobra! - zazgrzytałem zębami, będąc przekonanym, że jeżeli z moich ust nie padnie wyczekiwana odpowiedź, ta para błaznów nie da mi świętego spokoju.


Utwory wspomniane w rozdziale:
*TDG - Animal I Have Become
**Incubus - Dig

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz